sobota, 25 lipca 2015

Rozdział V: Zamaskowana prawda

     Finnick stał na dachu Ośrodka Szkoleniowego i wpatrywał się w niebo. Łuna świateł Kapitolu przyćmiewała blask gwiazd. Niby znał to miejsce jak żadne inne, ale jednak skrywało więcej tajemnic niż mogło by mu się wydawać. Mężczyzna zamknął oczy i oparł się plecami o barierkę. Delikatny wiatr świszczał mu w uszach. Gdyby nie zapachy, które go otaczały mógłby udawać, że wciąż jest w domu, wdycha morskie powietrze i słyszy krzyki mew. Tak bardzo pragnął cofnąć czas. Tak bardzo chciałby cofnąć się o te 7 lat. Może gdyby nie zaczął z nią trenować? Może gdyby tak się do siebie nie zbliżyli to wtedy, może....? Może nie dostałaby się na Igrzyska? Pewnie siedziała by bezpiecznie w domu. Może miałaby już męża? A może i dzieci? Pewnie wiodła by w miarę spokojne życie. Była piękna, więc mogła mieć każdego. Mogłaby się tak ustatkować, że niczego by jej nie brakło. Finnick zaklął cicho i uderzył pięścią w barierę z całej siły.
      To miały być jej ostatnie Dożynki. Już kiedyś ją wylosowano, ale ktoś się za nią zgłosił. Jednak strach przed udziałem w Igrzyskach wzmógł się. Gdy zabito dziewczynę, która się za nią zgłosiła, uświadomiła sobie, że mogła być na jej miejscu. Wtedy zaczęła trenować. Nie pragnęła nikogo zabić. Chciała umieć się bronić i przeżyć. Początkowo ćwiczyła sama. Wynajdowała informacje o jadalnych roślinach z dzienników ojca, nauczyła się posługiwać trójzębem i siecią. Jednak wiedziała, że to nie wystarczy. Wtedy popełniła największy błąd swojego życia. Zapukała do drzwi Zwycięzcy.
      On zgodził się ją szkolić. Codziennie biegali po plaży parę kilometrów. On poprawił jej techniki walki. Można było powiedzieć, że była wręcz idealnie przygotowana na to co szykowała Arena. Jednak ona i tak wciąż bała się śmierci, a raczej tego, że odejdzie bez pożegnania, że niczego po sobie nie zostawi. Finnick rozumiał jej ból. Miał to samo.
      A potem wylosowano ją ponownie. Odair widział w jej oczach strach, który jednak sprytnie ukrywała pod zadowolonym uśmieszkiem. Finnick nie bał się o nią tak bardzo, gdyż ćwiczyła cały rok pod jego okiem. Wiedział co potrafi i, że może zwyciężyć. Potem zgłosił się jej brat. To było zaskoczeniem dla wszystkich. Nikogo nie powiadomił o tym, że zamierza udać się na Arenę. Nikt nie spodziewał się tego, że żylasty siedemnastolatek zgłosi się na ochotnika.
      Miłość do brata okazała się jej zagładą.
      Finnick szybko otworzył oczy zanim przed oczami znowu pojawiła się jej śmierć. Nie chciał aby koszmar sprzed 7 lat ponownie zajął jego umysł. Odbił się od barierki i z dłońmi w kieszeniach poszedł do apartamentów Czwórki.

***
      Blondwłosa awoksa zebrała talerze z kwater głównego Strażnika Pokoju, uciekła jego synowi, który po raz kolejny patrzył na nią przez cały posiłek jak na kawał soczystego steku i wreszcie dotarła do korytarzy dla służby. Jej praca oficjalnie była zakończona, więc mogła choć chwilę się zdrzemnąć nim przełożona zbudzi ją na poranny posiłek. To był jedyny plus usługiwania w Ośrodku Szkoleniowym. Awoksy musieli się jakoś prezentować, więc pozwalano im spać i jeść w miarę zdrowo. Szła właśnie w stronę komórki 105, którą dzieliła z dziesięcioma innymi służącymi, gdy zatrzymała ją Przełożona.
     Była to kobieta po sześćdziesiątce choć wyglądała na mniej. Białe włosy miała spięte w kunsztowny kok i jak na kapitolinkę była ubrana w miarę normalnie.
-Wino do Czwórki - powiedziała oschłym głosem, wpychając dziewczynie dzban w dłonie. Od razu po tym odwróciła się i pomaszerowała w swoją stronę. Dziewczyna nawet nie zdołała odpowiedzieć na polecenie, więc zamiast skłonić się jak od niej wymagano, pokazała odwróconej kobiecie pokaleczony od wielu zabiegów odbierających głos język.
      Dziewczyna westchnęła bezgłośnie niosąc ciężki dzban. Więc do Czwórki, tak?. Najchętniej unikałaby terenu, który w jakiś sposób naznaczony był przez trybutów z jej starego dystryktu. Jej ostatnie wspomnienie związane z poprzednim życiem było powiązane ze zdradą najbliższych, tak więc nie chciała nawet zbliżać się do nich.

***
      Cassandra biegła przed siebie, przeskakując przez pnie drzew, unikając gałęzi, które chłostały ją po twarzy. Biały śnieg chrzęścił jej pod stopami. Jej brat, Max biegł za nią ciężko dysząc. Na szczęście za nią nadążał, bo dziewczyna nie miała ochoty pozostawiać go na pastwę wilków. W takich właśnie chwilach Cassandra cieszyła się, że codziennie biegała z Finnickiem.
      W końcu dotarli do niewielkiej polanki. Maximilian padł wyczerpany na ziemię. Już dawno zgubili watahę. Nagle rozległ się strzał z armaty. A po nim kolejny. Dziewczyna struchlała licząc wystrzały. Trzy. Aż trzy osoby właśnie zginęły. Cassandra domyśliła się, że to przez wilczą rzeź. Wiedziała już nawet kto poległ. Dwoje z Jedynki i ostatnia osoba z Dwójki. Jeszcze tylko trzy osoby były w grze: ona, jej brat i jakaś dziewczyna z piątki.
-Chyba pora się rozdzielić - szepnęła Cassandra do brata, który już wstał i szedł w jej stronę. Zeskoczyła ze skały, na której stała. - Rozdzielimy łupy po równo i każde z nas uda się w swoim kierunku.
-Nie - zaprotestował Max, kręcąc głową. Dziewczyna spojrzała na niego zdezorientowana. Zbliżył się do niej.
-Max - szepnęła przerażona. Chłopak popchnął ją na skałę, po czym chwycił za gardło. 
-Cassandro, wybacz mi, ale wiem, że nie zdołam wygrać, jeśli ty wciąż będziesz przy życiu. Jesteś za dobra. - W jego oczach widać było obłęd. Dłoń mocniej zacisnęła się na szyi jego siostry. Jeszcze jej nie dusiła, ale wiedziała, że jeśli ściśnie mocniej tchawica jej pęknie. Nigdy nie przypuszczała, aby jej młodszy brat był tak silny. Widocznie go nie doceniała.
-Broń się, Cassandro. Nie odbieram ci broni. Możesz mnie zabić jednym ruchem - powiedział, dobywając zza swojego pasa nóż. - No dalej, Cassie. Wyjmij broń.
Dziewczyna drżącymi palcami ujęła trzonek saksy. To był jeden ruch. Mogła go zabić tu i teraz. Ale nie potrafiła. Nie mogła się na to zdobyć.
-Tak myślałem - szepnął z lekkim uśmiechem Max. - Nie jesteś w stanie mnie zabić.
Oczy zapiekły dziewczynie od łez. Szybko przyłożyła nóż do jego piersi i pchnęła delikatnie. Broń zagłębiła się w ciele na dwa centymetry, a chłopak nawet nie drgnął. Nagle broń wypadła z dłoni dziewczyny. Uśmiech Maximiliana poszerzył się.
-Masz rację - szepnęła dziewczyna, powstrzymując łzy. -Nie dam rady.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie jak biegała z Finickiem, jak uczył ją posługiwać się bronią, a w tym nożem. Wyobraziła sobie fale omywające jej stopy, gdy stała na brzegu, patrząc jak jej trener pływa. Uśmiechnęła się smutno na wspomnienie ciepłego słońca ogrzewającego jej twarz i jego suchych, smakujących morską wodą ust. Pewnie jest zawiedziony moim wahaniem, pomyślała. Poczuła zimny metal przecinający ubranie i ból, gdy nóż brata zagłębił się w jej pierś. Nie otworzyła oczu. Nie chciała patrzeć na twarz brata, na twarz mordercy. Pomimo bólu starała się wciąż uśmiechać. Przywołała twarz osoby, która na nią czekała i pewnie oglądała teraz całe zajście z innej perspektywy.
-Kocham cię... - szepnęła, a imię ukochanego utknęło w jej gardle, gdy bezwładnie osunęła się po kamieniu na ziemię.

***
      Blondynka westchnęła cicho. Nie wiedziała jak udało jej się przeżyć. Możliwe, że nastąpiła śmierć medyczna, ale... Nie była pewna co do tej teorii. Czuła, że kapitolińczycy po prostu chciali mieć ładną służącą. Można powiedzieć, że dostała szansę na drugie życie. Cieszyła się, że może pomóc rebeliantom, przekazując potrzebne informacje. W ten sposób czuła się potrzebna, a tego właśnie potrzebowała. Skierowała swe kroki do windy i wraz z dzbanem wina przeniosła się na czwarte piętro, mając nadzieję, że go tam nie ma.

***
     Finnick siedział w jadalni i przerzucał kanały pilotem. Nic ciekawego nie nadawali. Tylko relacje z jakiejś opery, głupi melodramat i coś imitujące horror. Mężczyzna prychnął cicho. Czy naprawdę trzeba było włączać telewizor, aby zobaczyć horror? Przecież wystarczyło wyjrzeć za okno. Mags usiadła obok niego, a Pollux Castor, opiekun Czwartego dystryktu stał, opierając się o kolumnę. On zawsze stał. Finnick jeszcze nigdy nie widział, aby on, nie licząc posiłku, usiadł i dał sobie spokój. Nagle do pokoju weszła awoksa. Finnick pewnie nie zauważyłby je pojawienia, gdyby nie stukot dzbanka na stole. Spojrzał na nią i zobaczył, że ona mu się przygląda. Szybko odwróciła wzrok i wyszła z pomieszczenia najszybciej jak mogła, ale to nie cofnęło tego co chłopak zobaczył.
     Wciąż dobrze pamiętał jej oczy koloru morskiej zieleni, jej nos, który tak często marszczyła i te jasne włosy, tak często rozwiewane przez wiatr. Nie mógłby jej nigdy zapomnieć. Zerwał się z kanapy i wybiegł z pomieszczenia. Wypadł na rozległy korytarz. Pomijając duże wazony, stojące puste, na korytarzu nikogo już nie było.

***
       Mężczyzna w białym mundurze przemierzał pewnie puste uliczki Kapitolu, w końcu dotarł do miejsca, w którym nie było kamer i wszedł przez właz do kanałów. Gdy tylko zeskoczył z drabinki, ktoś zatrzymał mu drogę.
-Spóźniony jesteś.
-Przepraszam, Fabio. Nastąpiły drobne komplikacje.
Mężczyzna skinął głową, po czym sam wszedł na drabinkę i ruszył do góry. Jeszcze za nim wyszedł na zewnątrz, powiedział:
-Czas rozpocząć maskaradę.
I zniknął. A mężczyzna pozostawiony na dole uśmiechnął się pod nosem i zdjął hełm. Ciemne włosy wpadły mu do szarych oczu. Nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł zdjąć ten beznadziejny mundur. Ale najpierw miał informację do przekazania.
       Ruszył cuchnącym kanałem. Parę razy skręcał to w tą, to w drugą aż doszedł do starej części kanałów, której nikomu nie chciało się już remontować. Były o okoliczności sprzyjające rebeliantom. Mężczyzna odnalazł dość rozległą szparę i przeszedł przez nią jak to często czynił.
-W końcu, Robin - usłyszał, gdy znalazł się w niewielkim pomieszczeniu. Za małym stołem siedział siwy mężczyzna.
-Wiem, trochę to zajęło, Jared, ale informatorka musi nie zwracać na siebie uwagi. Jest to trudne, gdy porzuca się swoje zajęcia.
Mężczyzna pokiwał głową, po czym wyciągnął rękę, na której już po chwili wylądowała niewielka karteczka. Jared przejechał o niej wzrokiem, po czym przyłożył je do płomienia świecy.
-Cassandra jak zawsze oszczędnie, ale treściwie. Pozdrów ją ode mnie.
Robin skinął głową, po czym zasalutował i odszedł na zasłużony odpoczynek.

**********************************************************************
       Dobra, w tym rozdziale ujawniamy trochę o postaciach, które pojawiły się w poprzednim rozdziale. Podoba wam się? Lubicie w ogóle takie retrospekcje?
         W tym rozdziale nie pojawił się Haymitch nad czym Ann ubolewa, ale obiecujemy, że w następnym rozdziale postaramy się akcję trochę ruszyć do przodu i ujawnić trochę pana Abernathy ;)
~Ann & Beth
PS Początkowo rozdział miał nosić tytuł Ukryta Prawda, ale Ann uświadomiła biedną Bethany, że jest taki program na TVN'ie. Ups! Bywa!

środa, 24 czerwca 2015

Rozdział IV: Parada Poległych

   Młoda kobieta patrzyła przez okno jednego z budynków Kapitolu. Pod nią życie toczyło się dalej. Kapitolińczycy przechadzali się eleganckimi uliczkami. Dla kobiety wyglądali jak kolorowe mrówki. Wielu z nich zmierzało na Paradę Trybutów, która miała się zacząć już za godzinę. Kobieta zacisnęła pięści z poczucia bezsilności. Nie pozwolono jej zobaczyć Dożynek. Wiedziała tylko, że losowano z dotychczasowych Zwycięzców. Kobieta przyłożyła dłoń do brzucha. Po tylu latach nie mogła się przyzwyczaić, że jest płaski, że nikogo już tam niema. Po policzku spłynęła jej pojedyncza łza, którą jednak szybko starła. Nie chciała płakać. 
-Wybacz Anabell - wyszeptała, widząc nagle oczyma wyobraźni dorosłą dziewczynę, która patrzyła na nią z pogardą. Wybacz.
-Panno Grand - usłyszała kobieta za sobą lodowaty głos. Odwróciła się, aby spojrzeć na przebiegłą twarz prezydenta Snowa- czy zechce mi pani towarzyszyć na paradzie trybutów?

***
    Kapitoliński tryb życia jest prosty. Pobudka około południa, kilogram tapety, który ma niby zasłonić niedoskonałości, a tylko je potęguje, kolorowe stroje, w zamiarze przykuwające uwagę, jednak w efekcie, gdy wszyscy chodzą ubrani tak barwnie, człowiek dostaje oczopląsu i bólu głowy na ten widok. Haymitch miał dosyć Kapitolu i tego co tu się działo. Na szczęście Cinna go nie zawiódł i nie ubrał go w obcisły kombinezon jaki planował dla Peety. Ciężka peleryna opadała mu teraz do kostek. Spięta była na ramieniu czarą klamrą. Była ułożona tak, aby przywodzić na myśl starożytny Rzym. Haymitch kiedyś widział obrazki takich szat w książce poświęconej starożytności, którą oglądał wraz z bratem. Oczywiście było to zakazane, ale młodzi chłopcy nie przejmowali się tym zbytnio. Mężczyzna widział już reakcję kostiumu po naciśnięciu guzika. Efekt był nieziemski. Jak nie z tego świata, pomyślał.
-Po co to wszystko? - szepnął cicho. Portia, kręcąca się obok spojrzała na niego pytająco. Mężczyzna tylko pokręcił głową, dając jej tym samym znak, aby wracała do przerwanej czynności. Kobieta pokręciła zrezygnowana głową. Przyzwyczaiła się już do dziwactw Zwycięzców.
     Haymitch wszedł wraz z Peetą do remizy, w której stały już przygotowane rydwany i zaprzężone w nie konie. Chłopak spojrzał na Katniss, która rozmawiała z Finnick'iem. Peeta wyrwał się do przodu i podszedł do narzeczonej chwilę potem jak Odair od niej odszedł. Młody Zwycięzca uśmiechnął się do Abernathy'ego i podszedł do swojego powozu. Haymitch pokręcił głowa, zastanawiając się co miał na myśli stylista Odaira, projektując jego kostium. Mężczyzna podszedł do podopiecznych. Pomimo, że nie był aktualnie ich mentorem to wciąż czuł się za tą dwójkę odpowiedzialny. Spojrzał na twarz Katniss. W jej oczach widać było spokój. Mellark nie trafi ponownie na Arenę. Teraz mogła umrzeć spokojnie. Haymitch ściągnął brwi, myśląc nad czymś intensywnie. Nie zamierzał pozwolić dziewczynie zginąć. Za wiele od tego wymagało. Przypomniał sobie rozmowę przeprowadzoną w dziesiątce podczas Tourne Zwycięzców 74. Głodowych Igrzysk.

***
     Kobieta w średnim wieku siedziała w jednym z pokoi w Pałacu Sprawiedliwości. Haymitch spojrzał na nią zaskoczony jak tylko wszedł do środka.
-Nie spodziewałem się pani ani teraz, ani tutaj - warknął, nie do końca zachwycony z jej obecności.
-Dlaczego nie teraz, nie tutaj? Proszę się nie obawiać kamer i podsłuchów. W tym dystrykcie  umieszczono je tylko w waszych pokojach. Pod tym względem dziesiątka ma lepiej. Panują u nich dość liberalne warunki. Kapitol jakoś nie specjalnie się nimi interesuje. Proszę usiąść, panie Abernathy.
Mężczyzna zmierzył kobietę podejrzliwym spojrzeniem i powoli usiadł na drewnianej ławie, wyłożonej skórą.
- Przejdę od razu do rzeczy. Zbliża się coś wielkiego. Trzynastka jeszcze nie wie co, ale zamierzamy dowiedzieć się jak najszybciej. Chcemy odwrócić to przeciw Kapitolowi. Przygotowujemy się do powstania, panie Abernathy. Nie jakiegoś tam małego, które zostanie zgniecione przez stolicę, ale takie na wielką skalę. Potrzebna nam do tego dziewczyna. Ona jest Iskrą, która wznieciła płomień. Już słyszymy o różnych buntach prowadzonych w dystryktach. Pragniemy wykorzystać ich pragnienie wolności dla większej sprawy niż tylko pojedyncze, nieskuteczne zamieszki.
-Więc podczas następnych igrzysk zamierzacie wyciągnąć Katniss z Kapitolu - odpowiedział Haymitch, podchodząc do okna i patrząc na plac.
-Czyta pan nam w myślach.
-Nie nakłonicie jej do współpracy bez chłopaka - mruknął bardziej do siebie niż do kobiety.
-Na razie potrzebujemy tylko, aby pan z nami współpracował. To w tej chwili jest najważniejsze.
Haymitch tylko skinął głową, myśląc o tym wszystkim co zrobił mu Kapitol, co zabrał.

***
     
     Sara siedziała w cieniu ciężkich, kosztownie zdobionych zasłon i spoglądała na paradę, która właśnie się rozpoczęła. Ze smutkiem oglądała twarze ludzi, którzy przemknęli jej parę razy w życiu przez ekran telewizora. Kobieta przełknęła ślinę. Czuła, że część tych ludzi już dawno pożegnało się z szansą na życie. Mieli świadomość, że pozbawili kogoś szans na istnienie. Mieli świadomość tego, że ich ręce zostały splamione przez krew niewinnych dzieci.
   Rydwan dystryktu dwunastego wyjechał. Katniss stała dumnie wpatrując się w tłum. Czterdziestoletni mężczyzna obok niej robił to samo. Jakby wszystko było poniżej nich, pomyślała, gniotąc rąbek sukienki. Czarne stroje nagle rozbłysły, a Sarze przypomniał się widok płonącego węgla, który wydawał jej się tak znajomy. Na chwilę pojawiło się jakieś niewyraźne wspomnienie, nieuchwytne dla wciąż pogrążonego w żałobie umysłu kobiety.
       Rydwany podjechały pod balkon. Sara przyjrzała się każdemu Zwycięzcy/trybutowi. Na twarzy wielu z nich malowała się przegrana. Kobieta pomyślała z przekąsem, że nie jest to zwykła parada trybutów jak zwykle. Oni już przegrali sami ze sobą. Polegli.


***

        Postać w białym kombinezonie szła szybkim krokiem przez korytarz Ośrodka Szkoleniowego. Kroki rozchodziły się echem po prawie pustym budynku. Parada Trybutów wyciągnęła wszystkich na zewnątrz, a Strażnicy nie musieli pilnować pustki, która panowała w pokojach. Uśmiech rozjaśnił twarz, zasłoniętą przez hełm. Mężczyzna przyśpieszył kroku. Na zakręcie spojrzał się za siebie po czym szybko skierował się do kwater służby. Stanął przed wejściem tak jak to często robią Strażnicy. Po dziesięciu minutach zza drzwi wyszła jasnowłosa awoksa. Spod metalowej tacy, którą miała pod pachą wypadła czysta, złożona karteczka prosto na dłoń Strażnika. Mężczyzna kiwnął głową niezauważalnie. Gdy kobieta się oddaliła, wsunął kawałek papieru pod rękaw kombinezonu.

***************************************************************************
     Przepraszamy!!!
     Naprawdę bardzo nam przykro, że tak długo nas nie było. To już prawie cztery miesiące! Niestety, na naszą małą aktywność miało wpływ wiele czynników. Miedzy innymi braki w dostawie internetu i weny, szkoła, bo ostatnie miesiące, więc trzeba wszystko popoprawiać, tak, aby to jakoś na świadectwie wyglądało oraz kiepskie sytuacje nie tylko w rodzinie, ale i również między znajomymi. Oczywiście to nas nie usprawiedliwia, ale postarajcie się być wyrozumiali. Wszyscy przecież siedzimy w tym bagnie.
     Wiemy tez, że tak beznadziejny rozdział nie jest wystarczającym wynagrodzeniem za tak długi czas wyczekiwania. Ponownie przepraszamy i mamy nadzieję, że ktoś tu wróci, aby wspierać nas w dalszej twórczości i walce z szanownym panem Weną.
       Tak, więc wszystkim, którzy postanowili tu wejść i wybaczyć nam nieobecność oraz inne grzeszki, serdecznie i z całego serducha dziękujemy. Życzymy miłych, wesołych i pełnych światła wakacji. I niech los zawsze Wam sprzyja.
~Ann & Beth
PS Byle nie za dużo tego światła. Postarajcie się nie iść tym oświetlonym tunelem. 

        

poniedziałek, 16 marca 2015

Rozdział III: Coś do stracenia

   Haymitch szedł wąskim korytarzem pociągowym. Miał już dość siedzenia w małej kabinie, która śmiała się nazywać sypialnią. Cichy turkot kół o szyny tworzył miły podkład dla myśli mężczyzny. Wspomnienia, które od lat próbował chować w sobie, które siedziały w nim głęboko, teraz wychodziły na zewnątrz dając o sobie znać cichymi piskami. Abernathy przyśpieszył kroku. Musiał się napić. Był pewny, że Peeta i tak schował już wszelki alkohol, który znajdował się w jadalni, ale Haymitch wiedział o czymś, o czym chłopak nie miał pojęcia. Kroki mężczyzny dudniły w pustym korytarzu.

Szybciej, Mitchy! Pośpiesz się! 

Abernathy zatrzymał się gwałtownie, wciągając łapczywie powietrze w płuca. Dlaczego teraz przyszło mu na wspominki? Dlaczego ponownie musi słuchać jej głosu, który tak dobrze znał? Potarł czoło dłonią.
-Chyba jednak zrezygnuje z kolejnego drinka - mruknął sam do siebie, opierając się o ścianę. Tak bardzo chciało mu się spać. Dlaczego nie zostałem w tym łóżku?, pomyślał zanim zmorzył go sen.

   ***
   Ciemnowłosa dziewczyna ciągnęła młodego chłopaka za rękę w głąb lasy. Z łatwością manewrowała pomiędzy drzewami, narażając towarzysza na ciągłe potykanie się o korzenie. Każdy jego błąd był komentowany jej cichym śmiechem, który jednak szybko cichł ze strachu przed odkryciem.Gdy dotarli do wąskiego strumyczka, chłopak wyrwał rękę z dłoni dziewczyny, aby złapać oddech.
-Sara! Czekaj! - zawołał za dziewczyną, która chyba nie dostrzegła, że chłopak się zatrzymał.
-Co się stało? - spytała podchodząc do niego. Chłopak zmierzył wzrokiem jej zgrabną figurę. Spojrzał na jej gęste włosy, które delikatnie rozwiewał wiatr, oczy, które otaczała ciemna oprawa długich rzęs. Na jego twarz w pełznął łobuzerski uśmiech.
-Pamiętaj, księżniczko, że nie jestem tak samo szybki jak ty.
-Nie mów tak do mnie - warknęła, robiąc naburmuszoną minę, ale chłopak wiedział, że określenie bardzo jej się spodobało,  bo na policzkach dziewczyny pojawiły się delikatne rumieńce, które widział tylko wtedy, gdy była chwalona.
-Dobra. Szybciej, Mitchy! Pośpiesz się! - powiedziała, ponownie łapiąc go za nadgarstek - To już niedaleko!
Chłopak westchnął ciężko, ruszając ponownie biegiem.
Po jakimś czasie dotarli do niewielkich skał, które układały się w okrąg o średnicy kilkunastu metrów. Haymitch wiele razy już badał te skały zastanawiając się, czy coś kryje się w tym kręgu. Sara, ciągnąc Abernathy'ego za rękę, znalazła wąskie przejście pomiędzy nimi. Drobna dziewczyna przeszła bez trudu, ale chłopak miał z tym pewien problem. Gdy w końcu przecisnął się na drugą stronę, jego oczom ukazał się piękny widok.
   Zobaczył blask. Światło słoneczne , które wisiało wysoko na niebie oświetlało polanę, która lśniła bielą. Dopiero po chwili Haymitch zorientował się, że to co widzi to dmuchawce. Sara stała pośród nich i uśmiechała się delikatnie, a wiatr porywał w górę małe spadochroniki, targając przy okazji gęste włosy dziewczyny. Abernathy stwierdził, że teraz naprawdę wygląda jak księżniczka. Królowa swojego małego królestwa. Jego granice wyznaczały skały, które otaczały to magiczne miejsce, a spod jednej z nich wypływało małe źródełko. Czuł się tu nieproszony, dopóki ona nie spojrzała na niego tymi swoimi roziskrzonymi oczyma dziecka. Zrozumiał, że jest częścią tego królestwa.
-To będzie nasza mała tajemnica, dobrze? - szepnęła, uśmiechając się słodko. Haymitchowi wydało się, że od dziewczyny bije tajemniczy blask. Kiwnął głową na znak zgody.


   ***
   Haymitcha obudziło dziwne uczucie w żołądku. Szybkim ruchem przewrócił się na bok i zwymiotował całą zawartość żołądka. Z trudem dźwignął się na nogi, wycierając z ust kwasy żołądkowe. Stwierdził, że chyba nie powinien tyle pić zaraz po odwyku, który odbył podczas treningów do 75. Igrzysk. Nagle do jego uszu dotarł dźwięk włączonego telewizora. Zobaczył światło dobiegające zza drzwi przedziału z telewizorem. Cicho podszedł do uchylonych drzwi i delikatnie je uchylił. Mężczyzna zobaczył jak Katniss siedzi z głową opartą o ramię Peety. Uśmiechnął się na ten widok. Dziewczyna była twarda, ale i ona potrzebowała czasem trochę miłości. Młodzi coś oglądali. Była to relacja z Igrzysk, a dokładniej z Dożynek. Dożynek Drugiego Ćwierćwiecza.
   Katniss ze zdziwieniem obserwowała jak wylosowany z kuli Haymitch wychodzi z tłumu i idzie w stronę sceny. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nagle z tłumu zgromadzonych dobiega ich przeraźliwy krzyk rozpaczy. W tej samej chwili przez twarz młodego Abernathy'ego przebiega cień smutku. Po chwili zrobiono przybliżenie na osobę, która krzyczała. To była ta sama osoba, która tuliła do siebie Maysliee, gdy ta została wylosowana. Teraz dziewczyna przedzierała się przez tłum w stronę Haymitcha.
- Myślisz, że ich coś łączyło? - spytał Peeta. Katniss wolno pokiwała głową. Jeśli coś ich kiedyś łączyło to pewnie już nie żyje,  przeszło jej przez myśl, gdy przypomniała sobie, że mentor raczej woli własne towarzystwo.
- Chociaż, może była tylko przyjaciółką? - pomyślała dziewczyna na głos. Peeta spojrzał na nią, oczekując wyjaśnień.
-No wiesz, raczej nie sądzę, żeby miał kiedyś mniej paskudny charakter. Raczej żadna by z nim nie wytrzymała.
Peeta prychnął rozbawiony w odpowiedzi. Haymitch, stojący dotąd w wejściu do pomieszczenia, odchrząknął znacząco. Para odwróciła się gwałtownie z przerażeniem, a chłopak odruchowo włączył pauzę. Akcja zatrzymała się w momencie, gdy młody Abernathy próbuje oderwać od siebie ciemnowłosą dziewczynę.
-Ta, musicie wiedzieć, że za nie podporządkowanie się władzy, Kapitol wymierza okrutne kary. Tracicie wszystko - te ostatnie słowa Abernathy powiedział ledwo słyszalnym szeptem. Mężczyzna spojrzał na ekran, który ukazywał smutną scenę. Haymitch dostrzegał tu więcej niż Katniss lub choćby Peeta. Jako jedyny dostrzegał delikatnie zarysowany, pod białą, luźną koszulą, brzuch.

***
   Finnick spojrzał na rysujące się w oddali kapitolińskie budynki. Z każdą chwilą zbliżali się do miasta. Z każdą chwilą coraz szybciej. Mężczyzna z cichym westchnieniem ponownie opadł na błękitną kanapą. Nie chciał patrzeć jak w oknach zbliżających się budowli lśni słońce, które, niczym zdrajca, gra na dwa fronty. Lśni, błyszczy dla wszystkich. Ogrzewa zmarznięte dusze bogatych i zmarznięte ciała biednych. Nie zawsze daje to efekty.
   Finnick spojrzał na Mags, która siedziała naprzeciw niego i nabijała winogrona na białą nitkę. Do przedziału weszła jakaś kobieta z obsługi. Niosła tacę z dwoma szklankami mrożonej herbaty. Odair spojrzał na nią zaskoczony. Nic nie zamawiali. Mags posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, aby nic nie mówił. Uśmiechnęła się do młodej kobiety i podziękowała jej skinieniem głowy. Ta spuściła tylko głowę. Wtedy Mags dała jej znać, aby podeszła do niej. Dziewczyna nie musiała spełniać żadnych rozkazów lub wymagań Trybutów, ale ta pomimo tego podeszła do starej kobiety. Mags wcisnęła jej coś do ręki. Był to niewielki wisiorek zrobiony z kawałka drewna wyrzuconego przez morze i delikatnych piórek barwnych ptaków, które od czasu do czasu przelatywały nad głowami mieszkańców Dystryktu 4. Na twarzy dziewczyny zarysowało się wzruszenie, rozpacz i wściekłość. Nie na Zwyciężczynie, ale na siebie samą. Dziewczyna wyszła z pomieszczenia bez słowa.
-Dlaczego to zrobiłaś? - spytał Finnick, zwracając się do swojej ukochanej mentorki. Kobieta uśmiechnęła się i spojrzała w gdzieś za mężczyznę. Odair spodziewał się, że kobieta już nic nie odpowie i miał zamiar wstać i wyjść, gdy kobieta przemówiła.
-Nie wszyscy kapitolińczycy są tacy sami, Finny. Oni też mają dusze, o które się martwią i rodziny, które chcą chronić. Kiedy dojdzie do wojny, oni też będę tracić.
Finnick patrzył przez chwilę na kobietę. Jego uwagę zwróciło jedno słowo.
-Kiedy? - spytał cicho, bardziej do siebie niż do Mags. Kobieta tylko uśmiechnęła się smutno w odpowiedzi. Kiedy. Nie jeśli tylko kiedy. Finnick spojrzał na byłą mentorkę, która ponownie wróciła do nabijania winogron na nitkę. Ona coś wiedziała. Mężczyzna był tego pewien. Westchnął tylko cicho. Tak bardzo by chciał, żeby więcej ludzi rozumiało co robi Kapitol. Finnick przyjrzał się spokojnej twarzy Mags. Ona wiedziała a pomimo tego nie chciała wojny. Zna jej skutki,  przemknęło nagle przez myśl mężczyźnie. Przypomniał sobie, że kobieta miała już 17 lat, gdy wylosowano ją podczas Dożynek, przez co trafiła na 10. Głodowe Igrzyska. Musiała coś pamiętać z czasów sprzed Igrzysk. Już otwierał usta aby zadać jakieś pytanie, ale w tym samym momencie na twarzy Zwyciężczyni dostrzegł ból, ból przeszłości. Zamknął szybko usta. Nie zamierzał rozdrapywać starych ran. Sam za często sobie to robił. Wstał i wolnym krokiem poszedł do pokoju. Jego myślom towarzyszył cichy stukot kół pociągu o tory.

 *****************************************************************************
   Ten rozdział tak jakoś nam nie wyszedł. Wybaczycie? ://
   Już prawie 1000 wyświetleń! Nieprawdopodobne. Nigdy nie sądziłyśmy, że będzie ich aż tyle. Tak więc dziękujemy wszystkim, którzy postanowili do nas wpaść i mamy nadzieję, że ten rozdział was nie zniechęci do odwiedzania nas dalej. 
~Ann & Beth

niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział II: Obietnice

   Finnick stał na brzegu, opierając się o przybrzeżne skały. Białe fale obmywały jego stopy, a silny wiatr rozwiewał ciemne włosy. Niebo zasnuły szare chmury, z których po chwili lunął deszcz. Ciężkie krople spadały na piasek i moczyły Zwycięzcę. Ten jednak nie miał zamiaru odchodzić. Oglądał jak deszcz uderza o powierzchnię wody. Walka z samym sobą, pomyślał. Czy to normalne? Dlaczego zatem człowiek walczy z człowiekiem? Mężczyzna zamknął oczy i pozwolił kroplom spadać sobie na twarz.
-Cassie, zawsze lubiłaś deszcz, prawda? Nigdy tego nie powiedziałaś, ale widziałem jak wyciągałaś głowę, aby woda spadła ci na twarz, jak wdychałaś oczyszczone przez deszcz powietrze.
Nie krzyczała, nie płakała. Nie chciała pokazać słabości, nie przed nim. Nie przed osobą, którą tak kochała. Została zdradzona. Zanim jeszcze rozbrzmiał strzał z armaty, zdołała wyszeptać dwa słowa...
Finnick otworzył gwałtownie oczy. Jego oddech przyśpieszył, a dłonie zacisnęły się w pięści. Miał ją chronić, pomóc wrócić, robił wszystko by dotrzymać danego słowa. Dlaczego nie przewidział tego jednego? Dlaczego tak sobie z niego zakpiono? Wziął głęboki wdech. Musiał się uspokoić. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się w stronę starszej kobiety. Białe włosy mokrymi stronkami opadały na ramiona. Na jej twarzy malował się smutek.
-Mags - szepnął Odair.
-Chodźmy, Finnick. Wracajmy do domów. Nie powinieneś się teraz rozchorować.
Młody mężczyzna pokiwał tylko głową. Oboje wiedzieli jedno: Snow wybrał już swoje ofiary. I na pewno wśród nich znajdzie się Odair. Za dużo wiem, przeszło przez mu myśl. Za dużo wiem. Nie wypełniłem do końca 'prośby' Snowa. Przez to Ona cierpiała. Przez mój opór. Odwrócił się na piecie i ruszył w stronę wioski zwycięzców. Był wściekły.  Nie tylko na Kapitol. Nie tylko na Snowa. Nie tylko na Igrzyska. Najbardziej był wściekły na siebie. Na to, że nie mógł niczemu zapobiec. Mags pokręciła głową, patrząc za oddalającą się postacią.
-Oj, Finny. Ciągle się tym zadręczasz?

***
   Słońce świeciło już wysoko na niebie, odbijając się od ekranów i oślepiając ludzi zgromadzonych na placu przy Pałacu Sprawiedliwości. Wszyscy oczekiwali na przybycie trójki Zwycięzców, którzy już po chwili pojawili się w asyście Strażników Pokoju. Katniss jako pierwsza weszła na podest, za nią podążył narzeczony i mentor. Dziewczyna spojrzała w stronę Haymitcha. Mężczyzna zobaczył w jej oczach nadzieję, pytanie oraz tą samą determinację, którą tak dobrze znał. Pokiwał głową. Katniss odwróciła wzrok. Dostrzegł na twarzy dziewczyny ulgę. Smutny, ledwo widoczny uśmiech wpełzł na jej twarz. Mogła być choć odrobinę spokojniejsza. Istniało pięćdziesiąt procent szans na to, że on nie trafi na Arenę. I drugie pięćdziesiąt na to, że trafi, pomyślał Haymitch, krzywiąc się lekko. Zacisnął dłonie w pięści, gdy Effie bez energii powiedziała: dziewczęta mają pierwszeństwo i wyjęła jedyną karteczkę z puli. Musiał to zrobić. Był to komuś winny. Kapitolinka podeszła do drugiej kuli. W tej samej chwili rozległ się krzyk:
-Zgłaszam się na trybuta!
***
   -Pięć minut! - mówi Strażnik Pokoju, wpuszczając do pomieszczenie ciemnowłosego chłopaka. Haymitch ze zdziwieniem podniósł wzrok znad abstrakcyjnego wzoru na kanapie. Po wyjściu rodziny i Sary nie spodziewał się już nikogo innego, a zwłaszcza nie tego chłopaka. Jego spojrzenie napotkało szare oczy piętnastolatka.
-Everdeen? - powiedział zaskoczony, wstając z kanapy. Malcolm uśmiechnął się smutno. Nie był to już ten sam pewny siebie grymas twarzy, który tak często denerwował Abernathy'ego. 
-Zajmę się nią, Haymitch - wyszeptał po chwili - Obiecuję.
Haymitch kiwnął głową. Zauważył w spojrzeniu chłopaka determinację i pewność. Nie kłamał. Abernathy był mu wdzięczny. Przez chwilę stali na przeciw siebie w ciszy. Sekundę później zrobili coś czego żaden z nich sie nie spodziewał. Wyciągnęli do siebie dłonie i uścisnęli jak starzy dobrzy przyjaciele. Był to symbol zażegnanego sporu i nawiązanej współpracy.
-Daj im popalić i wracaj do niej szybko - powiedział Malcolm wychodząc z pokoju.
-Jasne - odpowiedział Haymitch, uśmiechając się lekko. Wiedział, że jego ukochaną pilnuje ktoś kto nigdy nie złamał danego słowa.
   ***
   Oczy wszystkich skierowały się w stronę mężczyzny. Haymitch chwiejnym krokiem podszedł do kobiety i stanął po jej prawej stronie. Spojrzał na Katniss ,która uśmiechnęła się do niego smutno. Jakby mówiła dziękuję.
-No cóż… Wygląda na to, że mamy ochotnika: Haymitch Abernathy!- powiedziała Effie do mikrofonu smętnym głosem jej głos rozniósł się echem po placu, odbijając się od ścian budynków, otaczających plac. Haymitch spojrzał na Katniss, która stała obok Trinket. Patrzyła na Prim wtuloną w mamę, na Gale’a i na wszystkich tych, którzy byli jej bliscy. Chwilę później stało się coś czego nikt się nie spodziewał. Z tłumu wyłoniła się rudowłosa kobieta i uniosła trzy palce lewej ręki do góry. W ślad za nią poszli inni. Była to oznaka szacunku i pożegnania. Po policzku Katniss spłynęła jedna gorąca łza, natomiast Haymitch uśmiechnął pod nosem i pomyślał: Wiedziałem, że to zrobisz, Rosalie. Po chwili do akcji wkroczyli Strażnicy Pokoju i zaczęli rozpędzać zgromadzonych. Haymitch napotkał spojrzenie Rose. Posłał jej nieme pytanie. Kobieta z zaniepokojonego wzroku mężczyzny wywnioskowała, że się martwi nie tylko o nią, ale i o jej dzieci, męża.
Spokojnie - posłała mu uspokajające spojrzenie. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Po chwili zaprowadzono trójkę Triumfatorów do pociągu. Gdyby nie ręka Peety na ramieniu Katniss ta wyrwałaby się i popędziła do siostry, aby pożegnać się, przytulić. Ten ostatni raz. Ostatni raz, zanim zamkną się za nimi drzwi pociągu.


***
      Peeta wpadł do pokoju Haymitcha. Zastał mężczyznę siedzącego na brzegu łóżka, popijającego jakiś trunek prosto z butelki. Melark wyrwał mężczyźnie naczynie z dłoni, które Abernathy pewnie przemycił do pokoju po kolacji.
-Dlaczego to zrobiłeś? – spytał półgłosem chłopak.
-Bo moja silna wola do alkoholu nagle przestała działać – odparł mężczyzna, myśląc o ostatnich tygodniach, gdy odizolowywał się od alkoholu.
-Nie chodzi mi o to – warknął Peeta –Dlaczego zgłosiłeś się na trybuta? Dlaczego nawet nie poczekałeś na losowanie? Dlaczego nie dałeś sobie szansy?
-Bo mnie Katniss o to poprosiła.
Te słowa wywarły ogromne wrażenie na młodym mentorze. Chłopak zamarł. Nie pomyślał o tym, że narzeczona może chcieć go chronić. Myślał, że jej na nim nie zależy.
-Ja też ciebie o coś prosiłem. Miałeś ją chronić. Nie z Areny, ale z góry.
-Chciałeś, abym był umarlakiem, który ma nad nią piecze? Coś jak anioł stróż? – Haymitch zarechotał drwiąco. Peeta wiedział, że to najnormalniejsza reakcja na alkohol.
-Wiesz o co mi chodzi – szepnął klękając przed mężczyzną i patrząc mu w oczy. Abernathy zacisnął szczękę. Przez chwilę siedzieli w ciszy, nasłuchując tylko jak pociąg mknie po szynach.
-Tak- zaczął w końcu Haymitch przerywając milczenie - Dlatego doszedłem do wniosku, że lepiej ją ochronisz jako mentor. Pomyśl Peeta, będziesz mógł jej znaleźć sponsorów. Z twoim talentem do zjednania sobie ludzi, będziesz miał większe szanse, aby ją uratować.
-A co z tobą? – spytał Peeta, nagle myśląc o niebezpieczeństwie, które czeka na czterdziestolatka. Nie był przecież już w pełni sprawny fizycznie. Co prawda od razu po ogłoszeniu programu Ćwierćwiecza dużo ćwiczyli, ale nie mogło to dać mężczyźnie zbyt wielu szans. Jednak pomimo tego Peeta dostrzegł w oczach mężczyzny błysk, jakby ten ukrywał jakąś niespodziankę, którą wszystkich zaskoczy.
-Ja już się pożegnałem – odparł Haymitch z tajemniczym uśmiechem.

***
   Krzyczę sama wśród cieni. Nie słyszę nic ani nikogo. Wiem, że krwawię, bo metaliczny zapach wypełnia pomieszczenie, w którym się znajduję. Nie, nie pomieszczenie. Klatkę.
   Wiem, że jestem ranna, bo mi to mówią, ale ja nie czuję bólu. Nie czuję nic. To jest gorsze od tortur, które mi zadawali na początku. Wtedy chociaż wiedziałam, że wciąż żyję i mogę im się opierać. Teraz nie jestem tego taka pewna.
   Nie czuję nic. Tylko delikatne ukłucie w sercu, gdy próbuję zapamiętać Twoją twarz. To jedyne co mi zostało, bo nie pamiętam większości chwil z Tobą związanych. Twoje imię i ciepło Twoich dłoni też już dawno uleciało z mojej pamięci.
   Jestem tylko człowiekiem. Jestem kruchą istotą, którą tak łatwo zabić. Dlaczego więc oni mnie krzywdzą?
   Jestem człowiekiem. Chcę czuć, aby wiedzieć czy jeszcze żyję, chcę kochać, aby żyć.
  Jestem aż człowiekiem. Pragnę wolności. Pragnę wybudzić się z tego otępienia, w którym się znajduję. Pragnę ich zniszczyć za to co mi zrobili, za to co zrobili jej.
Sara
   PS Anabell. Nazywała się Anabell.


   Długopis oderwał się od papieru, po czym wypadł ze zniszczonej dłoni kobiety. Pojedyncza łza spadła na kawałek papiery, który szybko ją wchłonął. Dłonie zacisnęły się w pięści w niemym proteście, a ciałem wstrząsnął szloch. Umarła. Nawet nie pozwolono jej na przeżycie życia.

*******************************************************************************
   500 wyświetleń! Mówiłyśmy już jak bardzo was uwielbiamy ? 
   Z tego rozdziału też jesteśmy dumne. Wiele przeskoków, ale mamy nadzieję, że mniej więcej połapiecie się co i jak. Jakby były jakieś problemy, błędy, itp. to zgłaszajcie je w komentarzach. Jesteśmy otwarte na dobrze skonstruowaną krytykę. Dziękujemy i życzymy Wam dużo czekolady, żelków, odpoczynku i czego tylko tam sobie zapragniecie.
~Ann & Beth
PS Ann bać się komentarza Liski. Ann chować się pod łóżko xD

sobota, 7 lutego 2015

Rozdział I: Trzecie Ćwierćwiecze Poskromienia

   Rudowłosa dziewczynka biegła pustą drogą. Jej biała sukienka miała poszarpane brzegi, brudne od pyłu węglowego. Wciąż mijała jakiś ludzi. Niektóre twarze były znajome, a inne widziała po raz pierwszy. Przynajmniej tak się jej wydawało. Postacie migotały i znikały, gdy tylko dziewczynka się zbliżała. Nagle gdzieś z oddali dobiegł ją śpiew. Znajomy głos przebijała się przez mgłę, która otoczyła dziewczynę. Małe serduszko zatrzepotało za szczęścia. Mała postać w bieli ruszyła biegiem w stronę, z której dobiegały słowa piosenki. W pewnym momencie mgła się rozpłynęła, a oczom rudowłosej ukazało się stare drzewo. Szare konary, niczym ramiona sięgały ku dziewczynce. Silny wiatr poruszał wiotkimi gałązkami, świszcząc przy tym cicho. Miedzy rozpostartymi palcami drzewa siedziały czarne ptaki. Spoglądały one na dziewczynkę ludzkimi oczami, jakby ostrzegały ją przed czymś. Mała miała dziwne wrażenie, że nie powinna iść dalej, jednak coś pchało ją do przodu. Jakaś niewyjaśniona siła kazała jej podążać dalej. Nie mogła się temu oprzeć. Nagle dostrzegła coś kołyszącego się pomiędzy suchymi konarami. Dziewczynka zaciekawiona podeszła bliżej. Z małych usteczek wydobył się krzyk na widok znajomej postaci. Na grubym sznurze zwisała młoda kobieta, również odziana w biel. Z bladych ust wylatywały słowa dobrze znanej dziewczynce piosenki:



Are you, are you

Coming to the tree?

They strung up a man

They say who murdered three

Strange things did happen here

No stranger would it be

If we met at midnight 

In the hanging tree



  Rosalie obudziła się zlana potem. Cichy jęk wyrwał się z jej ust na wspomnienie koszmaru. Sara. To imię wzbudzało u kobiety ból w sercu. Czuła, że jej oczy wypełniają się łzami. Ciałem wstrząsnął szloch. Po chwili Rose poczuła, że ktoś ją obejmuje. 
-Spokojnie, kochanie. To tylko sen.
Kobieta obróciła głowę, aby spojrzeć na mężczyznę. Jego silne ramiona przyciągnęły ją bliżej do siebie.
-Przepraszam, Friedie - szepnęła kobieta, wtulając twarz w pierś mężczyzny-Przepraszam, że cię obudziłam. 
-W porządku - uśmiechnął  się delikatnie - i tak zaraz musiałbym wstać.
Pocałował żonę przelotnie w policzek, po czym odrzucił koc na bok i przeciągnął się. Rose ponownie opadła na łóżko. Z pokoju obok dochodziły ją dźwięki przygotowań do wyjścia. Alfred zaraz miał wyjść do kopalni, tak samo jak większość ludzi na Złożysku. Kobieta zakryła oczy ramieniem. Tej nocy znowu śnił jej się ten sam koszmar. Tak samo jak co noc od paru lat. Wciąż nawiedzała ją siostra, ukochana, starsza siostra z pętlą na szyi, powieszoną na drzewie. Ciągle wydawało się jej, że słyszy jej głos, nie wyrażający żadnych emocji, który śpiewał zakazaną piosenkę. Kobieta westchnęła cicho i wstała. Wiedziała już, że nie zaśnie. Otworzyła drzwi do pokoju dzieci. Ośmioletnia Anastazja spała przytulona do starszego o cztery lata brata, Jim'a. Dziewczynka była zdumiewająco podobna do swojej cioci. Te same ciemne włosy, identyczne błękitne oczy. Miała jeszcze czas. Przez najbliższe parę lat nic jej nie grozi. Natomiast Jimmy... To będą jego pierwsze dożynki, pomyślała kobieta zaciskając dłoń w pięść. Nagle coś ją olśniło. Przecież mogła kogoś poprosić o pomoc. Był jej to winien. To co zamierzała teraz zrobić planowała już od dawna, ale teraz miała wreszcie powód i odwagę.
   Wyszła z domu. Chłodny wiatr owiał jej twarz, uwalniając parę kosmyków włosów spod ciasnego koka. Wzięła głęboki wdech, po czym ruszyła drogą, którą pokrywał pył węglowy. Z nieba spadały pojedyncze płatki śniegu, które jednak szybko topniały po zetknięciu z ziemią. Grafitowa spódnica plątała się Rosalie miedzy nogami, gdy przechodziła przez bramę Wioski Zwycięzców. W domostwie Everdeen' ów wszyscy jeszcze spali, za to z domu Peety dochodziły odgłosy porannej krzątaniny i zapach pieczonego chleba. Rosalie stanęła pod następnym budynkiem. Wzięła głęboki wdech i zapukała. Nie chciała dzwonić. Bała się, że jeżeli śpi to dźwięk dzwonka może go obudzić. Ze środka dobiegł ją odgłos tłuczonego szkła. Nagle drzwi się otworzyły, a przed kobietą stanął zarośnięty mężczyzna. W jego oczach dostrzegła gniew, który po chwili zastąpiło zaskoczenie. Haymitch opuścił rękę, w której trzymał butelkę, gotów do uderzenia.
-Rosalie. Co...? Co tu robisz?
Kobieta poczuła nagle jak opuszcza ją cała odwaga. Muszę to zrobić. Dla Jim'a.
-Przyszłam cię o coś prosić.
Mężczyzna rozejrzał się niespokojnie.
-Wejdźmy lepiej do środka - mruknął wpuszczając kobietę do wnętrza domu.  Oczywiście, był świadom podsłuchu, ale uważał, że rozmowa w środku jest bezpieczniejsza niż na zewnątrz, gdzie włóczą się Strażnicy Pokoju.
-Mów - powiedział wprowadzając ją to pomieszczenia. Wszędzie walały się puste butelki, kawałki szkła i nieumyte naczynia. Rose skrzywiła się, gdy do jej nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach mieszanki alkoholu i spleśniałego jedzenia.
-Chodzi o mojego syna... chcę, abyś...
W tej samej chwili rozległo się ponowne pukanie do drzwi. Kobieta podskoczyła. Czyżby to byli Strażnicy?
-Spokojnie - powiedział Abernathy wyczytując z jej twarzy niezadane pytanie - Strażnicy wywarzają drzwi jeśli czegoś od ciebie chcą. Ewentualnie dzwonią jeśli to, hm, papierkowa robota.
I poszedł otworzyć, zostawiając kobietę samą w salonie. Po paru minutach mężczyzna wrócił i usiadł przed telewizorem, włączając go.
-Co się dzieje? - spytała Rosalie spoglądając na ekran, na którym pojawił się herb Kapitolu.
-Obowiązkowy materiał - mruknął mężczyzna.
-Skąd wiesz? - spytała kobieta, przysiadając na jedynym czystym miejscu w pokoju, stoliku do kawy. Haymitch spojrzał na Rosie, jakby to było najgłupsze pytanie na świecie. Ona tylko wzruszyła ramionami. Zawsze była ciekawska. Jego nie powinno to dziwić. Zwłaszcza jego. Po chwili mężczyzna westchnął, a kobieta dostrzegła na jego twarzy lekki niepokój.
-Prim przybiegła tu i powiedziała, że nadadzą program obowiązkowy. W przeciwieństwie do niej nie sądzę, żeby to były zdjęcia z sesji zdjęciowej Katniss.
-Program Trzeciego Ćwierćwiecza Poskromienia? -spytała kobieta, gdy na ekranie pojawił się prezydent Snow. Haymitch tylko pokiwał głową, koncentrując się na małej, drewnianej skrzynce, którą trzymał chłopiec w białym garniturze. Prezydent przypomina dlaczego zostały zorganizowane Igrzyska oraz jak wyglądały poprzednie Ćwierćwiecza Poskromienia. Rosalie zaciska dłonie w pięści, gdy Snow opowiada o Drugim Ćwierćwieczu. Po tamtych Igrzyskach jej siostra zaginęła. Nie miała wątpliwości co do tego, że ją zabito. A wszystko przez to co Haymitch zrobił na Arenie. Jej siostra straciła życie tylko dlatego, że Abernathy zrobił coś co nie spodobało się prezydentowi. Musiał go ukarać, karząc w ten sposób wszystkich jego bliskich i ich rodziny.
-Teraz stoimy w przededniu Trzeciego ćwierćwiecza Poskromienia - obwieszcza prezydent, a chłopczyk w bieli występuje naprzód i wyciąga przed siebie skrzynkę. Rosalie i Haymitch obserwują jak Snow unosi wieko i wyjmuje jedną z wielu pożółkłych, ułożonych w rzędy kopert. Następnie bez wahania odczytuje jej treść:
-W siedemdziesiątą piątą rocznicę, dla przypomnienia buntownikom, że nawet najsilniejsi z nich nie mogą pokonać Kapitolu, trybuci obojga płci zostaną wylosowani z puli dotychczasowych zwycięzców w dystryktach.
Haymitch natychmiast wyłączył telewizor. Pierwsze co dotarło do Rosalie to to, że Jim jeszcze przez rok będzie bezpieczny. Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w ciemny ekran za nim doszła do niej druga, straszna prawda. Przerażona spojrzała na Haymitcha. Mężczyzna siedział otępiały na fotelu, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Dotknęła delikatnie jego ramienia. Abernathy potrząsnął głową, aby pozbyć się krwawych obrazów sprzed oczu, po czym spojrzał na Rosie.
-Katniss znowu trafia na Arenę - powiedział bez przekonania. Rosalie zdziwiła się, że mężczyzna w takiej chwili mógł myśleć o swojej podopiecznej.
-A Peeta? - postanowiła zaryzykować. Haymitch uśmiechnął się smutno.
-Dla Peety jest jeszcze szansa.
Rosalie spojrzała na niego zaskoczona. Miała wrażenie, ze mężczyzna coś planuje. Planuje coś co niekoniecznie jej się spodoba.
***
   Klatka? Więzienie? Gdyby to było takie proste... Ale nie. Oni nie chcą Cię tak traktować. Przynajmniej tak mówią. Prawda jest taka, że dają Ci wszystko, o czym inni tylko mogą marzyć. Dają Ci luksusowe apartamenty, miękkie kołdry, piękne stroje i wyśmienite jedzenie. 
   Stajesz się ich zabawką. Kanarkiem, który ładnie śpiewa, ale gdy tylko straci głos, dadzą go kotu, bo on łapie myszy. Ale kot też się starzeje. Jak przestanie łapać szkodniki wyląduje na dnie miski psa stróżującego. A przecież pies też kiedyś straci siły. Wtedy zjedzą go głodni ludzie, którzy są tak zdesperowani, że wszystko im jedno. 
   Problem jest w tym, że ja nie mam tego problemu co te stworzenia. A chciałbym. Mogłbym w końcu zasnąć i zapomnieć o ludziach, których straciłem i tych, którzy stracili mnie. Może jakby pozwolono mi umrzeć to spotkałbym wszystkich, którzy już to zrobili, już umarli? Nie wiem. Ale propozycja wiecznego snu wydaje się kusząca. 
   Jednak czuję, że gdybym odszedł, zawiódłbym tych, którzy byli przede mną. Dlatego trwam. Trwam w klatce, wśród tortur duchowych, wciąż mając tą głupią nadzieję. 
   Swoją drogą jestem ciekaw, kiedy zmienili taktykę. Jak miałbym wybierać, wolałam tortury fizyczne. Łatwiej je znieść.

   Finnick odłożył pióro po czym podarł kartkę na drobne kawałki i wrzucił do butelki. Od paru lat wciąż powtarzał tą samą czynność. Zakorkował butelkę, po czym rzucił ją w morze. Jeszcze chwilę obserwował kołyszące się na falach naczynie, które po chwili wpadło na skałę, tonąc. Odair uśmiechnął się lekko.
-Chyba jednak jestem obłąkany - szepnął cicho, pozwalając wiatru porwać swoje słowa.

*********************************************************************************
 Jest pierwszy rozdział. Jesteśmy z niego dumna, choć nie ukrywamy, mógłby być dłuższy. Postanowiłyśmy jednak, że zakończymy tu i teraz. Może w przyszłości uda nam się napisać dłuższe, ale nie chcemy nic obiecywać. Pragniemy również podziękować naszym pierwszym czytelnikom. Wiecie jak trudno uwierzyć w to, że dopiero zaczęłyśmy, a już mamy TRZECH obserwatorów i prawie 200 wyświetleń? Cudowne uczucie. Dziękujemy więc Wam i mamy nadzieję, że będziecie nas wspierać w dalszym pisaniu.
Buziaki
~Ann & Beth
PS Zwiastun - nieudany, który wyglądałby jak pokaz slajdów, gdyby nie ruchome obrazki, ale nasz, a to jest najważniejsze.

niedziela, 25 stycznia 2015

Prolog


   Haymitch Abernathy wypatrywał wśród dziewcząt jednej twarzy. Nagle ją zauważył. Stała w grupie najstarszych, ubrana w luźną koszulę. Tak samo jak on wodziła wzrokiem po tłumie. Gdy tylko ich spojrzenia się spotkały, twarze młodych rozjaśniły szerokie uśmiechy. Mieli swoją wspólną tajemnicę. 
   Burmistrz dystryktu siedział już od dłuższego czasu na swoim miejscu, miętoląc w dłoniach dół koszuli. Na scenę wszedł Pollux Castor. Trudno było go przeoczyć, gdyż jego jaskrawopomarańczowe włosy i garnitur, wyglądający jakby był zrobiony z aluminium, zwracały uwagę. Haymitch prychnął cicho. Nienawidził tego faceta. Nienawidził Kapitolu.
-Świętujemy drugie Ćwierćwiecze Poskromienia, więc życzę wam wspaniałych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja.
Abernathy przewrócił teatralnie oczami, wzbudzając cichy śmiech  u patrzącej na niego dziewczyny. Musieli się śmiać, aby zignorować niepokój, który trawił ich od przebudzenia.
-Jak dobrze wiecie w tym roku losujemy po dwóch trybutów i po dwie trybutki z dystryktu.Ach, cóż za emocje!
Pollux tak irytująco sposób przeciągał samogłoski, że Haymitch miał ochotę do niego podejść i walnąć w ta wygoloną szczękę. Zacisnął jednak tylko zęby, postanowił jakoś przeczekać te wydarzenie.
-Jak zawsze dziewczęta maja pierwszeństwo.
Pomarańczowo włosy podszedł do szklanej kuli z karteczkami. Na każdej z nich widniało imię i nazwisko dzieciaka, które dziś zostanie skazane na śmierć. Haymitch poczuł jak mu się ręce pocą. Nie wylosują jej, pomyślał. Nie wylosują.
-Maysilee Donner! - krzyknął mężczyzna. Haymitch odetchnął z ulgą. Jednak nie trwało to długo. Przecież znał ta dziewczynę. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę Maysilee. Stała zaskoczona. Z jej obu stron stały dwie blondynki. Jedna to była jej bliźniaczka, a druga, jeśli się nie mylił, to Malrose. Za nimi stała Ona. Do niej najszybciej dotarło co się właśnie stało. Chwyciła przyjaciółkę za szyję, a z jej gardła wydobył się cichy szloch. Po paru sekundach dziewczyny zostały rozdzielone przez Strażników Pokoju.
   Haymitch nie wiedział kto został wylosowany później. Jakaś dwunastolatka. Nie powinno w ogóle na nią paść. Miała jeden wpis. Chyba, ze zgłosiła się po astragale. Abernathy zacisnął mocnej zęby. Nie mógł teraz o tym myśleć. Nie dotarło również do niego jaki chłopak został wylosowany i pewnie przetrwał by w takim otępieniu do końca ceremonii, gdyby nie dwa słowa.
-Haymitch Abernathy!
Chłopak spojrzał na jaskrawowłosego ze zdumieniem. Pollux trzymał w dłoniach jedną kartkę. Jedną jedyną. Abernathy nie rozumiał co się właśnie stało. Sztywnym krokiem ruszył w stronę podium. Nie bardzo wiedział co robi. Nogi niosły go same.
Obiecałem jej. Obiecałem, że jej nie opuszczę.
Z tłumu dobiegł go głośny krzyk.
Właśnie złamał obietnicę. Zostawiał ją.
Czyjeś chude ramiona owinęły się wokół jego tali.
-Nie zostawiaj mnie - szepnęła dziewczyna.
-Księżniczko...-zaczął cicho Abernathy, ale Strażnicy nie dali mu dokończyć. Odczepili dziewczynę od pleców chłopaka i zaprowadzili go na scenę.
   W tej chwili do Haymitcha coś dotarło.
Właśnie został wylosowany do udziału w Głodowych Igrzyskach. Właśnie został skazany na śmierć.

***
   Siekiera odbiła się od pola siłowego i poleciała nad głową Haymitcha, trafiając w głowę dziewczyny stojącej na przeciw niego. Ta upadła na ziemię, a wokół niej zaczęła się tworzyć szkarłatna kałuża. Chłopak podszedł na drżących nogach do trybutki. Po chwili na jego ustach pojawił się delikatny, lecz smutny uśmiech.
-Wracam do ciebie, księżniczko - wyszeptał- Niedługo się zobaczymy.
   Nie wiedział jak bardzo się mylił.

   ***
-Gdzie jestem?-cichy, niepewny głos rozbrzmiał w pokoju. 
-W Kapitolu-odpowiedział jej umysł.
-Co ja tu robię?
-Płacisz za błędy kogoś kto kłamał, że cię kocha-zachrypiał głos.
-Nieprawda- szepnęła dziewczyna, zaciskając dłonie w pięści - On naprawdę mnie kocha. A ja jego. 
-Tak ci się tylko wydaje...
Po dłuższej chwili z ust dziewczyny padło pytanie:
-Kim jesteś?
***

   Nazywam się Sara Grand. Pochodzę z dystryktu 12. On nazywa się Haymitch Abernathy. Kapitol mi go odebrał.

  Nazywam się Sara Grand. Pochodzę z dystryktu 12. On ma na imię Haymitch. Kapitol mi go odebrał.

   Nazywam się Sara Grand. Pochodzę z dystryktu 12. Kapitol mi Go odebrał. 

   Nazywam się Sara Grand. Pochodzę z dystryktu. Kapitol mi kogoś odebrał. 

   Nazywam się Sara Grand. Kiedyś miałam rodzinę. Kapitol mi Coś odebrał.
   
   Nazywam się Sara Grand. Kiedyś miałam dom. Kapitol mi coś odebrał.

   Nazywam się Sara. Kapitol coś mi odebrał.




Kapitol odebrał mi wszystko co kochałam.
                                                Sara.