niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział II: Obietnice

   Finnick stał na brzegu, opierając się o przybrzeżne skały. Białe fale obmywały jego stopy, a silny wiatr rozwiewał ciemne włosy. Niebo zasnuły szare chmury, z których po chwili lunął deszcz. Ciężkie krople spadały na piasek i moczyły Zwycięzcę. Ten jednak nie miał zamiaru odchodzić. Oglądał jak deszcz uderza o powierzchnię wody. Walka z samym sobą, pomyślał. Czy to normalne? Dlaczego zatem człowiek walczy z człowiekiem? Mężczyzna zamknął oczy i pozwolił kroplom spadać sobie na twarz.
-Cassie, zawsze lubiłaś deszcz, prawda? Nigdy tego nie powiedziałaś, ale widziałem jak wyciągałaś głowę, aby woda spadła ci na twarz, jak wdychałaś oczyszczone przez deszcz powietrze.
Nie krzyczała, nie płakała. Nie chciała pokazać słabości, nie przed nim. Nie przed osobą, którą tak kochała. Została zdradzona. Zanim jeszcze rozbrzmiał strzał z armaty, zdołała wyszeptać dwa słowa...
Finnick otworzył gwałtownie oczy. Jego oddech przyśpieszył, a dłonie zacisnęły się w pięści. Miał ją chronić, pomóc wrócić, robił wszystko by dotrzymać danego słowa. Dlaczego nie przewidział tego jednego? Dlaczego tak sobie z niego zakpiono? Wziął głęboki wdech. Musiał się uspokoić. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się w stronę starszej kobiety. Białe włosy mokrymi stronkami opadały na ramiona. Na jej twarzy malował się smutek.
-Mags - szepnął Odair.
-Chodźmy, Finnick. Wracajmy do domów. Nie powinieneś się teraz rozchorować.
Młody mężczyzna pokiwał tylko głową. Oboje wiedzieli jedno: Snow wybrał już swoje ofiary. I na pewno wśród nich znajdzie się Odair. Za dużo wiem, przeszło przez mu myśl. Za dużo wiem. Nie wypełniłem do końca 'prośby' Snowa. Przez to Ona cierpiała. Przez mój opór. Odwrócił się na piecie i ruszył w stronę wioski zwycięzców. Był wściekły.  Nie tylko na Kapitol. Nie tylko na Snowa. Nie tylko na Igrzyska. Najbardziej był wściekły na siebie. Na to, że nie mógł niczemu zapobiec. Mags pokręciła głową, patrząc za oddalającą się postacią.
-Oj, Finny. Ciągle się tym zadręczasz?

***
   Słońce świeciło już wysoko na niebie, odbijając się od ekranów i oślepiając ludzi zgromadzonych na placu przy Pałacu Sprawiedliwości. Wszyscy oczekiwali na przybycie trójki Zwycięzców, którzy już po chwili pojawili się w asyście Strażników Pokoju. Katniss jako pierwsza weszła na podest, za nią podążył narzeczony i mentor. Dziewczyna spojrzała w stronę Haymitcha. Mężczyzna zobaczył w jej oczach nadzieję, pytanie oraz tą samą determinację, którą tak dobrze znał. Pokiwał głową. Katniss odwróciła wzrok. Dostrzegł na twarzy dziewczyny ulgę. Smutny, ledwo widoczny uśmiech wpełzł na jej twarz. Mogła być choć odrobinę spokojniejsza. Istniało pięćdziesiąt procent szans na to, że on nie trafi na Arenę. I drugie pięćdziesiąt na to, że trafi, pomyślał Haymitch, krzywiąc się lekko. Zacisnął dłonie w pięści, gdy Effie bez energii powiedziała: dziewczęta mają pierwszeństwo i wyjęła jedyną karteczkę z puli. Musiał to zrobić. Był to komuś winny. Kapitolinka podeszła do drugiej kuli. W tej samej chwili rozległ się krzyk:
-Zgłaszam się na trybuta!
***
   -Pięć minut! - mówi Strażnik Pokoju, wpuszczając do pomieszczenie ciemnowłosego chłopaka. Haymitch ze zdziwieniem podniósł wzrok znad abstrakcyjnego wzoru na kanapie. Po wyjściu rodziny i Sary nie spodziewał się już nikogo innego, a zwłaszcza nie tego chłopaka. Jego spojrzenie napotkało szare oczy piętnastolatka.
-Everdeen? - powiedział zaskoczony, wstając z kanapy. Malcolm uśmiechnął się smutno. Nie był to już ten sam pewny siebie grymas twarzy, który tak często denerwował Abernathy'ego. 
-Zajmę się nią, Haymitch - wyszeptał po chwili - Obiecuję.
Haymitch kiwnął głową. Zauważył w spojrzeniu chłopaka determinację i pewność. Nie kłamał. Abernathy był mu wdzięczny. Przez chwilę stali na przeciw siebie w ciszy. Sekundę później zrobili coś czego żaden z nich sie nie spodziewał. Wyciągnęli do siebie dłonie i uścisnęli jak starzy dobrzy przyjaciele. Był to symbol zażegnanego sporu i nawiązanej współpracy.
-Daj im popalić i wracaj do niej szybko - powiedział Malcolm wychodząc z pokoju.
-Jasne - odpowiedział Haymitch, uśmiechając się lekko. Wiedział, że jego ukochaną pilnuje ktoś kto nigdy nie złamał danego słowa.
   ***
   Oczy wszystkich skierowały się w stronę mężczyzny. Haymitch chwiejnym krokiem podszedł do kobiety i stanął po jej prawej stronie. Spojrzał na Katniss ,która uśmiechnęła się do niego smutno. Jakby mówiła dziękuję.
-No cóż… Wygląda na to, że mamy ochotnika: Haymitch Abernathy!- powiedziała Effie do mikrofonu smętnym głosem jej głos rozniósł się echem po placu, odbijając się od ścian budynków, otaczających plac. Haymitch spojrzał na Katniss, która stała obok Trinket. Patrzyła na Prim wtuloną w mamę, na Gale’a i na wszystkich tych, którzy byli jej bliscy. Chwilę później stało się coś czego nikt się nie spodziewał. Z tłumu wyłoniła się rudowłosa kobieta i uniosła trzy palce lewej ręki do góry. W ślad za nią poszli inni. Była to oznaka szacunku i pożegnania. Po policzku Katniss spłynęła jedna gorąca łza, natomiast Haymitch uśmiechnął pod nosem i pomyślał: Wiedziałem, że to zrobisz, Rosalie. Po chwili do akcji wkroczyli Strażnicy Pokoju i zaczęli rozpędzać zgromadzonych. Haymitch napotkał spojrzenie Rose. Posłał jej nieme pytanie. Kobieta z zaniepokojonego wzroku mężczyzny wywnioskowała, że się martwi nie tylko o nią, ale i o jej dzieci, męża.
Spokojnie - posłała mu uspokajające spojrzenie. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Po chwili zaprowadzono trójkę Triumfatorów do pociągu. Gdyby nie ręka Peety na ramieniu Katniss ta wyrwałaby się i popędziła do siostry, aby pożegnać się, przytulić. Ten ostatni raz. Ostatni raz, zanim zamkną się za nimi drzwi pociągu.


***
      Peeta wpadł do pokoju Haymitcha. Zastał mężczyznę siedzącego na brzegu łóżka, popijającego jakiś trunek prosto z butelki. Melark wyrwał mężczyźnie naczynie z dłoni, które Abernathy pewnie przemycił do pokoju po kolacji.
-Dlaczego to zrobiłeś? – spytał półgłosem chłopak.
-Bo moja silna wola do alkoholu nagle przestała działać – odparł mężczyzna, myśląc o ostatnich tygodniach, gdy odizolowywał się od alkoholu.
-Nie chodzi mi o to – warknął Peeta –Dlaczego zgłosiłeś się na trybuta? Dlaczego nawet nie poczekałeś na losowanie? Dlaczego nie dałeś sobie szansy?
-Bo mnie Katniss o to poprosiła.
Te słowa wywarły ogromne wrażenie na młodym mentorze. Chłopak zamarł. Nie pomyślał o tym, że narzeczona może chcieć go chronić. Myślał, że jej na nim nie zależy.
-Ja też ciebie o coś prosiłem. Miałeś ją chronić. Nie z Areny, ale z góry.
-Chciałeś, abym był umarlakiem, który ma nad nią piecze? Coś jak anioł stróż? – Haymitch zarechotał drwiąco. Peeta wiedział, że to najnormalniejsza reakcja na alkohol.
-Wiesz o co mi chodzi – szepnął klękając przed mężczyzną i patrząc mu w oczy. Abernathy zacisnął szczękę. Przez chwilę siedzieli w ciszy, nasłuchując tylko jak pociąg mknie po szynach.
-Tak- zaczął w końcu Haymitch przerywając milczenie - Dlatego doszedłem do wniosku, że lepiej ją ochronisz jako mentor. Pomyśl Peeta, będziesz mógł jej znaleźć sponsorów. Z twoim talentem do zjednania sobie ludzi, będziesz miał większe szanse, aby ją uratować.
-A co z tobą? – spytał Peeta, nagle myśląc o niebezpieczeństwie, które czeka na czterdziestolatka. Nie był przecież już w pełni sprawny fizycznie. Co prawda od razu po ogłoszeniu programu Ćwierćwiecza dużo ćwiczyli, ale nie mogło to dać mężczyźnie zbyt wielu szans. Jednak pomimo tego Peeta dostrzegł w oczach mężczyzny błysk, jakby ten ukrywał jakąś niespodziankę, którą wszystkich zaskoczy.
-Ja już się pożegnałem – odparł Haymitch z tajemniczym uśmiechem.

***
   Krzyczę sama wśród cieni. Nie słyszę nic ani nikogo. Wiem, że krwawię, bo metaliczny zapach wypełnia pomieszczenie, w którym się znajduję. Nie, nie pomieszczenie. Klatkę.
   Wiem, że jestem ranna, bo mi to mówią, ale ja nie czuję bólu. Nie czuję nic. To jest gorsze od tortur, które mi zadawali na początku. Wtedy chociaż wiedziałam, że wciąż żyję i mogę im się opierać. Teraz nie jestem tego taka pewna.
   Nie czuję nic. Tylko delikatne ukłucie w sercu, gdy próbuję zapamiętać Twoją twarz. To jedyne co mi zostało, bo nie pamiętam większości chwil z Tobą związanych. Twoje imię i ciepło Twoich dłoni też już dawno uleciało z mojej pamięci.
   Jestem tylko człowiekiem. Jestem kruchą istotą, którą tak łatwo zabić. Dlaczego więc oni mnie krzywdzą?
   Jestem człowiekiem. Chcę czuć, aby wiedzieć czy jeszcze żyję, chcę kochać, aby żyć.
  Jestem aż człowiekiem. Pragnę wolności. Pragnę wybudzić się z tego otępienia, w którym się znajduję. Pragnę ich zniszczyć za to co mi zrobili, za to co zrobili jej.
Sara
   PS Anabell. Nazywała się Anabell.


   Długopis oderwał się od papieru, po czym wypadł ze zniszczonej dłoni kobiety. Pojedyncza łza spadła na kawałek papiery, który szybko ją wchłonął. Dłonie zacisnęły się w pięści w niemym proteście, a ciałem wstrząsnął szloch. Umarła. Nawet nie pozwolono jej na przeżycie życia.

*******************************************************************************
   500 wyświetleń! Mówiłyśmy już jak bardzo was uwielbiamy ? 
   Z tego rozdziału też jesteśmy dumne. Wiele przeskoków, ale mamy nadzieję, że mniej więcej połapiecie się co i jak. Jakby były jakieś problemy, błędy, itp. to zgłaszajcie je w komentarzach. Jesteśmy otwarte na dobrze skonstruowaną krytykę. Dziękujemy i życzymy Wam dużo czekolady, żelków, odpoczynku i czego tylko tam sobie zapragniecie.
~Ann & Beth
PS Ann bać się komentarza Liski. Ann chować się pod łóżko xD

sobota, 7 lutego 2015

Rozdział I: Trzecie Ćwierćwiecze Poskromienia

   Rudowłosa dziewczynka biegła pustą drogą. Jej biała sukienka miała poszarpane brzegi, brudne od pyłu węglowego. Wciąż mijała jakiś ludzi. Niektóre twarze były znajome, a inne widziała po raz pierwszy. Przynajmniej tak się jej wydawało. Postacie migotały i znikały, gdy tylko dziewczynka się zbliżała. Nagle gdzieś z oddali dobiegł ją śpiew. Znajomy głos przebijała się przez mgłę, która otoczyła dziewczynę. Małe serduszko zatrzepotało za szczęścia. Mała postać w bieli ruszyła biegiem w stronę, z której dobiegały słowa piosenki. W pewnym momencie mgła się rozpłynęła, a oczom rudowłosej ukazało się stare drzewo. Szare konary, niczym ramiona sięgały ku dziewczynce. Silny wiatr poruszał wiotkimi gałązkami, świszcząc przy tym cicho. Miedzy rozpostartymi palcami drzewa siedziały czarne ptaki. Spoglądały one na dziewczynkę ludzkimi oczami, jakby ostrzegały ją przed czymś. Mała miała dziwne wrażenie, że nie powinna iść dalej, jednak coś pchało ją do przodu. Jakaś niewyjaśniona siła kazała jej podążać dalej. Nie mogła się temu oprzeć. Nagle dostrzegła coś kołyszącego się pomiędzy suchymi konarami. Dziewczynka zaciekawiona podeszła bliżej. Z małych usteczek wydobył się krzyk na widok znajomej postaci. Na grubym sznurze zwisała młoda kobieta, również odziana w biel. Z bladych ust wylatywały słowa dobrze znanej dziewczynce piosenki:



Are you, are you

Coming to the tree?

They strung up a man

They say who murdered three

Strange things did happen here

No stranger would it be

If we met at midnight 

In the hanging tree



  Rosalie obudziła się zlana potem. Cichy jęk wyrwał się z jej ust na wspomnienie koszmaru. Sara. To imię wzbudzało u kobiety ból w sercu. Czuła, że jej oczy wypełniają się łzami. Ciałem wstrząsnął szloch. Po chwili Rose poczuła, że ktoś ją obejmuje. 
-Spokojnie, kochanie. To tylko sen.
Kobieta obróciła głowę, aby spojrzeć na mężczyznę. Jego silne ramiona przyciągnęły ją bliżej do siebie.
-Przepraszam, Friedie - szepnęła kobieta, wtulając twarz w pierś mężczyzny-Przepraszam, że cię obudziłam. 
-W porządku - uśmiechnął  się delikatnie - i tak zaraz musiałbym wstać.
Pocałował żonę przelotnie w policzek, po czym odrzucił koc na bok i przeciągnął się. Rose ponownie opadła na łóżko. Z pokoju obok dochodziły ją dźwięki przygotowań do wyjścia. Alfred zaraz miał wyjść do kopalni, tak samo jak większość ludzi na Złożysku. Kobieta zakryła oczy ramieniem. Tej nocy znowu śnił jej się ten sam koszmar. Tak samo jak co noc od paru lat. Wciąż nawiedzała ją siostra, ukochana, starsza siostra z pętlą na szyi, powieszoną na drzewie. Ciągle wydawało się jej, że słyszy jej głos, nie wyrażający żadnych emocji, który śpiewał zakazaną piosenkę. Kobieta westchnęła cicho i wstała. Wiedziała już, że nie zaśnie. Otworzyła drzwi do pokoju dzieci. Ośmioletnia Anastazja spała przytulona do starszego o cztery lata brata, Jim'a. Dziewczynka była zdumiewająco podobna do swojej cioci. Te same ciemne włosy, identyczne błękitne oczy. Miała jeszcze czas. Przez najbliższe parę lat nic jej nie grozi. Natomiast Jimmy... To będą jego pierwsze dożynki, pomyślała kobieta zaciskając dłoń w pięść. Nagle coś ją olśniło. Przecież mogła kogoś poprosić o pomoc. Był jej to winien. To co zamierzała teraz zrobić planowała już od dawna, ale teraz miała wreszcie powód i odwagę.
   Wyszła z domu. Chłodny wiatr owiał jej twarz, uwalniając parę kosmyków włosów spod ciasnego koka. Wzięła głęboki wdech, po czym ruszyła drogą, którą pokrywał pył węglowy. Z nieba spadały pojedyncze płatki śniegu, które jednak szybko topniały po zetknięciu z ziemią. Grafitowa spódnica plątała się Rosalie miedzy nogami, gdy przechodziła przez bramę Wioski Zwycięzców. W domostwie Everdeen' ów wszyscy jeszcze spali, za to z domu Peety dochodziły odgłosy porannej krzątaniny i zapach pieczonego chleba. Rosalie stanęła pod następnym budynkiem. Wzięła głęboki wdech i zapukała. Nie chciała dzwonić. Bała się, że jeżeli śpi to dźwięk dzwonka może go obudzić. Ze środka dobiegł ją odgłos tłuczonego szkła. Nagle drzwi się otworzyły, a przed kobietą stanął zarośnięty mężczyzna. W jego oczach dostrzegła gniew, który po chwili zastąpiło zaskoczenie. Haymitch opuścił rękę, w której trzymał butelkę, gotów do uderzenia.
-Rosalie. Co...? Co tu robisz?
Kobieta poczuła nagle jak opuszcza ją cała odwaga. Muszę to zrobić. Dla Jim'a.
-Przyszłam cię o coś prosić.
Mężczyzna rozejrzał się niespokojnie.
-Wejdźmy lepiej do środka - mruknął wpuszczając kobietę do wnętrza domu.  Oczywiście, był świadom podsłuchu, ale uważał, że rozmowa w środku jest bezpieczniejsza niż na zewnątrz, gdzie włóczą się Strażnicy Pokoju.
-Mów - powiedział wprowadzając ją to pomieszczenia. Wszędzie walały się puste butelki, kawałki szkła i nieumyte naczynia. Rose skrzywiła się, gdy do jej nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach mieszanki alkoholu i spleśniałego jedzenia.
-Chodzi o mojego syna... chcę, abyś...
W tej samej chwili rozległo się ponowne pukanie do drzwi. Kobieta podskoczyła. Czyżby to byli Strażnicy?
-Spokojnie - powiedział Abernathy wyczytując z jej twarzy niezadane pytanie - Strażnicy wywarzają drzwi jeśli czegoś od ciebie chcą. Ewentualnie dzwonią jeśli to, hm, papierkowa robota.
I poszedł otworzyć, zostawiając kobietę samą w salonie. Po paru minutach mężczyzna wrócił i usiadł przed telewizorem, włączając go.
-Co się dzieje? - spytała Rosalie spoglądając na ekran, na którym pojawił się herb Kapitolu.
-Obowiązkowy materiał - mruknął mężczyzna.
-Skąd wiesz? - spytała kobieta, przysiadając na jedynym czystym miejscu w pokoju, stoliku do kawy. Haymitch spojrzał na Rosie, jakby to było najgłupsze pytanie na świecie. Ona tylko wzruszyła ramionami. Zawsze była ciekawska. Jego nie powinno to dziwić. Zwłaszcza jego. Po chwili mężczyzna westchnął, a kobieta dostrzegła na jego twarzy lekki niepokój.
-Prim przybiegła tu i powiedziała, że nadadzą program obowiązkowy. W przeciwieństwie do niej nie sądzę, żeby to były zdjęcia z sesji zdjęciowej Katniss.
-Program Trzeciego Ćwierćwiecza Poskromienia? -spytała kobieta, gdy na ekranie pojawił się prezydent Snow. Haymitch tylko pokiwał głową, koncentrując się na małej, drewnianej skrzynce, którą trzymał chłopiec w białym garniturze. Prezydent przypomina dlaczego zostały zorganizowane Igrzyska oraz jak wyglądały poprzednie Ćwierćwiecza Poskromienia. Rosalie zaciska dłonie w pięści, gdy Snow opowiada o Drugim Ćwierćwieczu. Po tamtych Igrzyskach jej siostra zaginęła. Nie miała wątpliwości co do tego, że ją zabito. A wszystko przez to co Haymitch zrobił na Arenie. Jej siostra straciła życie tylko dlatego, że Abernathy zrobił coś co nie spodobało się prezydentowi. Musiał go ukarać, karząc w ten sposób wszystkich jego bliskich i ich rodziny.
-Teraz stoimy w przededniu Trzeciego ćwierćwiecza Poskromienia - obwieszcza prezydent, a chłopczyk w bieli występuje naprzód i wyciąga przed siebie skrzynkę. Rosalie i Haymitch obserwują jak Snow unosi wieko i wyjmuje jedną z wielu pożółkłych, ułożonych w rzędy kopert. Następnie bez wahania odczytuje jej treść:
-W siedemdziesiątą piątą rocznicę, dla przypomnienia buntownikom, że nawet najsilniejsi z nich nie mogą pokonać Kapitolu, trybuci obojga płci zostaną wylosowani z puli dotychczasowych zwycięzców w dystryktach.
Haymitch natychmiast wyłączył telewizor. Pierwsze co dotarło do Rosalie to to, że Jim jeszcze przez rok będzie bezpieczny. Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w ciemny ekran za nim doszła do niej druga, straszna prawda. Przerażona spojrzała na Haymitcha. Mężczyzna siedział otępiały na fotelu, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Dotknęła delikatnie jego ramienia. Abernathy potrząsnął głową, aby pozbyć się krwawych obrazów sprzed oczu, po czym spojrzał na Rosie.
-Katniss znowu trafia na Arenę - powiedział bez przekonania. Rosalie zdziwiła się, że mężczyzna w takiej chwili mógł myśleć o swojej podopiecznej.
-A Peeta? - postanowiła zaryzykować. Haymitch uśmiechnął się smutno.
-Dla Peety jest jeszcze szansa.
Rosalie spojrzała na niego zaskoczona. Miała wrażenie, ze mężczyzna coś planuje. Planuje coś co niekoniecznie jej się spodoba.
***
   Klatka? Więzienie? Gdyby to było takie proste... Ale nie. Oni nie chcą Cię tak traktować. Przynajmniej tak mówią. Prawda jest taka, że dają Ci wszystko, o czym inni tylko mogą marzyć. Dają Ci luksusowe apartamenty, miękkie kołdry, piękne stroje i wyśmienite jedzenie. 
   Stajesz się ich zabawką. Kanarkiem, który ładnie śpiewa, ale gdy tylko straci głos, dadzą go kotu, bo on łapie myszy. Ale kot też się starzeje. Jak przestanie łapać szkodniki wyląduje na dnie miski psa stróżującego. A przecież pies też kiedyś straci siły. Wtedy zjedzą go głodni ludzie, którzy są tak zdesperowani, że wszystko im jedno. 
   Problem jest w tym, że ja nie mam tego problemu co te stworzenia. A chciałbym. Mogłbym w końcu zasnąć i zapomnieć o ludziach, których straciłem i tych, którzy stracili mnie. Może jakby pozwolono mi umrzeć to spotkałbym wszystkich, którzy już to zrobili, już umarli? Nie wiem. Ale propozycja wiecznego snu wydaje się kusząca. 
   Jednak czuję, że gdybym odszedł, zawiódłbym tych, którzy byli przede mną. Dlatego trwam. Trwam w klatce, wśród tortur duchowych, wciąż mając tą głupią nadzieję. 
   Swoją drogą jestem ciekaw, kiedy zmienili taktykę. Jak miałbym wybierać, wolałam tortury fizyczne. Łatwiej je znieść.

   Finnick odłożył pióro po czym podarł kartkę na drobne kawałki i wrzucił do butelki. Od paru lat wciąż powtarzał tą samą czynność. Zakorkował butelkę, po czym rzucił ją w morze. Jeszcze chwilę obserwował kołyszące się na falach naczynie, które po chwili wpadło na skałę, tonąc. Odair uśmiechnął się lekko.
-Chyba jednak jestem obłąkany - szepnął cicho, pozwalając wiatru porwać swoje słowa.

*********************************************************************************
 Jest pierwszy rozdział. Jesteśmy z niego dumna, choć nie ukrywamy, mógłby być dłuższy. Postanowiłyśmy jednak, że zakończymy tu i teraz. Może w przyszłości uda nam się napisać dłuższe, ale nie chcemy nic obiecywać. Pragniemy również podziękować naszym pierwszym czytelnikom. Wiecie jak trudno uwierzyć w to, że dopiero zaczęłyśmy, a już mamy TRZECH obserwatorów i prawie 200 wyświetleń? Cudowne uczucie. Dziękujemy więc Wam i mamy nadzieję, że będziecie nas wspierać w dalszym pisaniu.
Buziaki
~Ann & Beth
PS Zwiastun - nieudany, który wyglądałby jak pokaz slajdów, gdyby nie ruchome obrazki, ale nasz, a to jest najważniejsze.